W tym sezonie byliśmy po raz pierwszy w Turcji od strony wody – wcześniej znałem ją tylko lądowo. Bardzo mi się podobała, więc tym razem w lecie eksplorowaliśmy Riwierę Turecką od strony wody. Na jego zakończenie wybraliśmy się wspólnie z Martą na nasz urodzinowy rejs. Na przełomie sierpnia i września świętowaliśmy naszą “starość” tylko we dwójkę :)
W krainie tanim ciuszkiem i kebabem płynącym jest dość bezpiecznie, ale mimo tego postanowiłem, że po nocnym locie pojadę odebrać Martę z lotniska. Samolot się spóźniał i dzięki temu poznałem lokalne zasady naganiania na taksówki.
Turcy jak już wiedzą, ze to nie pierwszy Twój dzień to jesteś “swój”… :)
Po wylądowaniu, jeszcze w nocy zrobiliśmy spacer po pustym mieście, a rano wybraliśmy na zakupy po przeróżne pyszności w lokalnych, świetnie zaopatrzonych sklepach i straganach.
Pierwszym punktem, który chcieliśmy odwiedzić to cicha i ciekawa wyspa Gemiler z runami starożytnego miasta i kilkoma kościołami z IV – VI w. oraz kilkudziesięciu innych budynków.
Na zachód słońca wdrapaliśmy się pod latarnię morską, gdzie w ramach pierwszego wieczoru przynieśliśmy butelkę naszego ulubionego taniego greckiego wina. Taką samą buteleczką zakończyliśmy poprzedni rejs po Cykladach :)
Noc spędziliśmy przy pełni księżyca śpiąc na pokładzie co jest zawsze fajnym przeżyciem. Poranna rundka pływacka, śniadanie i popłynęliśmy na moje urodziny do Fethyie. Celem nie było miasto, ale stamtąd pożyczyliśmy skuter, aby kolejnego dnia pojechać do kanionu Saklikent.
Tu był totalny sztos, ponieważ kanion jest super przygodą, najpierw schodzi się po schodach w stronę kaskady z brrrrrrrardzo zimną wodą, aby później przejść płynącym szarym błotkiem do wodospadów, na które trzeba się wdrapać – stylem dowolnym lub pokazanym przez pomocnych przewodników (można też iść samodzielnie). Kilka kilometrów aż trudnej przeszkody to jeszcze łatwy odcinek. Tu spotykamy pionowego komina wysokości ok 5-7m. Tutaj zawróciliśmy, nie chcąc podejmować ryzyka upadku na śliskich kamieniach pokrytych mokra glinką. Jednak przy prawidłowej asekuracji można przejść 14km. Kiedyś tam wrócimy!
W drodze z kanionu do portu pojechaliśmy na lokalne Tureckie śniadanie… i tu dostaliśmy mały wypas:
Co tu pisać. Ledwo starczyło dla dwojga ;p
Wróciliśmy skuterkiem możliwie inna drogą, odcumowaliśmy nasz ponton od nabrzeża i czym prędzej popłynęliśmy na Pielgrzyma – chcieliśmy sprawnie przenieść się w piękne miejsce czyli zatokę Aquarium Bay… Piękne miejsce, gdzie spędziłem wcześniej kilka dni. Jest ciche i jeśli stanie się we wschodniej części można mieć bardzo kameralną, prywatną miejscówkę :)
Głębokość przy rufie wynosiła około 6m… krystaliczna woda to rewelacja w Turcji i tu świętowaliśmy urodziny przy pysznym torcie niespodziance, mhmmm… pychotki :)
Rano przeszliśmy przez wąskie przejście między wyspami – przypomina ono sztuczny kanał, ale jest naturalnym, prostym przejściem między wyspami na otwarte morze. Po wyjściu z niego skierowaliśmy się na zachód i potem na północ w kierunku miejscowości Ekincik, skąd wybraliśmy się na wycieczkę do starego miasta Dalyan. Potem, już po zmroku zobaczyliśmy wykute w zboczu góry katakumby z IV w. i spędziliśmy wieczór w zaskakująco turystycznym “nowym Dalyan”.
Piękny waterfront obserwowany z łodzi Alladyna – naszego lokalnego przewodnika – przerodził się pełni turystyczny kurort na ulicach w mieście. Setki knajp, kluby i stragany jest dużym kontrastem do natury i spokoju na rzece, którą wpłynęliśmy tutaj z morza.
Nocny powrót rzeką z zawodowym przewodnikiem była niesamowita, rzeka spowita w całkowitych ciemnościach, światła statku włączane przez Alladyna tylko na krótkie chwile, aby zorientować się w przestrzeni… Pełen szacunek dla niego za znajomość miejsca i pełen profesjonalizm.
Następnego dnia udaliśmy się prosto w kierunku ostatniego portu w Turcji. Droga minęła sprawnie mimo dystansu, dopłynęliśmy w malownicze okolice wyspy Kiseli. Tu parkowanie tyłem do skał na długich cumach zajęło więcej czasu niż zazwyczaj, ponieważ wiatr o sile do 20 węzłów z boku i bardzo gęsto ustawione jachty utrudniały cały manewr, a byliśmy tylko we dwoje. W takich warunkach przydały by się dwie osoby na pontonie aby zaczepić kilkudziesięciometrowe cumy na brzegu i potem sprawnie podać je na jacht, którym w tym czasie manewruje kapitan. Znowu się udało ;)
Poranne przestawienie się na kotwicowisko przy porcie Bozburun i żmudne poszukiwanie pograniczników, policji granicznej, celników i nie wiadomo kogo jeszcze… mało kto mówi po angielsku, więc ahoj przygodo! Dzięki temu, że wszyscy są bardzo pomocni w końcu udało się dowiedzieć, że bez agenta się nie obejdzie – formalności Tureckie nie są proste i bez różnych kont na ich oficjalnych portalach granicznych nic się nie zdziała.
Ubożsi o kilkadziesiąt EUR dostaliśmy w końcu pozwolenie na opuszczenie Turcji! Radość tego momentu była wielka :)
Mały protip: nie znaleźliśmy tu dobrych lodów :)
Wyruszyliśmy na emocjonujący, międzynarodowy “passage” z Turcji do Grecji. Odległość nie była wielka… 8.2 mili morskiej. Przelot pokonaliśmy na żaglach w troszeczkę ponad godzinę i prawie nie zdążyliśmy zmienić flag… ;)
Pierwszy wieczór w Grecji spędziliśmy trochę na “nielegalu” w Agia Marina, gdzie byliśmy jedynym jachtem – oczywiście zacumowanym z dwiema długimi cumami z rufy do brzegu i kotwicą z dziobu.
Okazało się, że bar/restauracja na plaży jest właśnie zamykany, ale… możemy przyjść ze swoimi zapasami i siedzieć ile chcemy. Miejsce było urocze, więc skorzystaliśmy z zaproszenia i spędziliśmy bardzo miły wieczór.
W końcu w naszej ukochanej Grecji :)
Poranek przyniósł kolejny mały przelot do głównego portu na Simi czyli Simi.
Jest to przepiękna miejscowość z setkami wielokolorowych budynków, obie strony portu to zabudowania na wzgórzach, a Grecy wiedzieli jak wykorzystać to miejsce. Jest to jednocześnie port z bardzo dużym ruchem granicznym z Turcją. Wielka ilość turystów przypływa każdego dnia z Turcji na piękne Simi i opuszcza miasto wieczorem.
Byliśmy niesamowicie zdziwieni gdy zobaczyliśmy jak cicho jest w mieście z samego rana i wieczorem, a w ciągu dnia jest to tętniące życiem miejsce.
Tego dnia zrobiliśmy ok 10km na piechotę żeby załatwić formalności graniczne, niestety dwa główne urzędy, czyli straż graniczna i celnicy usytuowane są na dwóch końcach Simi, więc spacerom nie było końca. Zobaczyliśmy też mniej atrakcyjną część lokalnego życia, czyli dużą grupę uchodźców koczujących na posterunku policji imigracyjnej. Nie mają szansy uwolnić się z wyspy bez dokumentów, których załatwienie nie jest ani łatwe, ani szybkie.
Poznaliśmy tutaj też miłego pogranicznika z Aten, który spędza tu kilka miesięcy w roku w sezonie aby wspierać lokalną drużynę w obsłudze przybywających ludzi. Dowiedzieliśmy się od niego, że codziennie odprawianych jest tutaj ponad 100 jednostek! Jak na tak mały port to niesamowita liczba.
Wieczór był fantastyczny, zwiedziliśmy piękne miejsca w Simi:
Następny dzień to urodziny Marty. Zaczęliśmy od wyszykowania się aby pojechać na wycieczkę skuterową po wyspie. No przecież nie inaczej :)
Śniadanie w knajpce. Zjedliśmy to co zazwyczaj jemy na poranny posiłek i gdy pierwsze hordy ludzi zaczęły pojawiać się w mieście uciekliśmy w głąb wyspy.
Wycieczkę rozpoczęliśmy od pojechania do niedalekiej zatoki Pedi na wschodzie wyspy. Pięknie położona cicha miejscowość z małą mariną, kilkoma tawernami, gdzie znajdziemy spokój i relaks. My zaczęliśmy od “urodzinowego aperolka”. Koza też coś chciała… ale musi zaspokoić swoje apetyty sama.
W planie mieliśmy eksplorację wyspy w jak największym zakresie, czyli odwiedzenie polecanego malutkiego, pięknie położonego kościółka i późniejszą wizytę w jednej z zachodnich zatok, gdzie jednak zachód słońca nie był jak oczekiwany.
Następny dzień to kolejna podróż, tym razem na Rodos, czyli ostatnia wyspę naszej urodzinowej wycieczki.
Wieczorem dotarliśmy na wyspę miejsce w marinie mieliśmy zarezerwowane dopiero następnego dnia, więc stanęliśmy w pobliskiej zatoce. Zakotwiczyliśmy, wzięliśmy ponton i pognaliśmy do portu wynająć… skuterek na jutro. Nie było to trudne zadanie, kluczyli i dowieziony skuter odebraliśmy po około godzinie.
Nie obeszło się bez przygód, ponieważ skuter po dojechaniu do centrum miasta okazał się wadliwy i zgasł… na szczęście serwis dojechał sprawnie, naprawił go “po Grecku” czyli power tape w ruch…
Po przejechaniu kolejnych kilku kilometrów zadzwoniliśmy ponownie, tym razem prosząc o wymianę skutera.
Następny dzień miał być obfitujący w zwiedzanie i jeżdżenie oraz odwiezienie Marty na lotnisko – tu nie było miejsca na awarię.
Dzień wykorzystaliśmy do ostatniej chwili, zabraliśmy plecak z Pielgrzyma i “polecieliśmy” skuterkiem na lotnisko.
Do Grecji wracamy już na wiosnę 2025. Do zobaczenia!
Jasiek i Marta
Myślisz o żeglarkskim urlopie w tym rejonie? Skontaktuj się z nami. Wspólnie poszukamy najlepszych opcji i możliwości.
A może wolisz po prostu zapisać się na rejs? Zerknij na aktualne rejsy i wyprawy Ortem Sails.
Myślisz o żeglarkskim urlopie w tym rejonie? Skontaktuj się z nami. Wspólnie poszukamy najlepszych opcji i możliwości.
A może wolisz po prostu zapisać się na rejs? Zerknij na aktualne rejsy i wyprawy Ortem Sails.
W tym sezonie byliśmy po raz pierwszy w Turcji od strony wody – wcześniej znałem ją tylko lądowo. Bardzo mi się podobała, więc tym razem w lecie eksplorowaliśmy Riwierę Turecką od strony wody. Na jego zakończenie wybraliśmy się wspólnie z Martą na nasz urodzinowy rejs. Na przełomie sierpnia i września świętowaliśmy naszą “starość” tylko we dwójkę :)
W krainie tanim ciuszkiem i kebabem płynącym jest dość bezpiecznie, ale mimo tego postanowiłem, że po nocnym locie pojadę odebrać Martę z lotniska. Samolot się spóźniał i dzięki temu poznałem lokalne zasady naganiania na taksówki.
Turcy jak już wiedzą, ze to nie pierwszy Twój dzień to jesteś “swój”… :)
Po wylądowaniu, jeszcze w nocy zrobiliśmy spacer po pustym mieście, a rano wybraliśmy na zakupy po przeróżne pyszności w lokalnych, świetnie zaopatrzonych sklepach i straganach.
Pierwszym punktem, który chcieliśmy odwiedzić to cicha i ciekawa wyspa Gemiler z runami starożytnego miasta i kilkoma kościołami z IV – VI w. oraz kilkudziesięciu innych budynków.
Na zachód słońca wdrapaliśmy się pod latarnię morską, gdzie w ramach pierwszego wieczoru przynieśliśmy butelkę naszego ulubionego taniego greckiego wina. Taką samą buteleczką zakończyliśmy poprzedni rejs po Cykladach :)
Noc spędziliśmy przy pełni księżyca śpiąc na pokładzie co jest zawsze fajnym przeżyciem. Poranna rundka pływacka, śniadanie i popłynęliśmy na moje urodziny do Fethyie. Celem nie było miasto, ale stamtąd pożyczyliśmy skuter, aby kolejnego dnia pojechać do kanionu Saklikent.
Tu był totalny sztos, ponieważ kanion jest super przygodą, najpierw schodzi się po schodach w stronę kaskady z brrrrrrrardzo zimną wodą, aby później przejść płynącym szarym błotkiem do wodospadów, na które trzeba się wdrapać – stylem dowolnym lub pokazanym przez pomocnych przewodników (można też iść samodzielnie). Kilka kilometrów aż trudnej przeszkody to jeszcze łatwy odcinek. Tu spotykamy pionowego komina wysokości ok 5-7m. Tutaj zawróciliśmy, nie chcąc podejmować ryzyka upadku na śliskich kamieniach pokrytych mokra glinką. Jednak przy prawidłowej asekuracji można przejść 14km. Kiedyś tam wrócimy!
W drodze z kanionu do portu pojechaliśmy na lokalne Tureckie śniadanie… i tu dostaliśmy mały wypas:
Co tu pisać. Ledwo starczyło dla dwojga ;p
Wróciliśmy skuterkiem możliwie inna drogą, odcumowaliśmy nasz ponton od nabrzeża i czym prędzej popłynęliśmy na Pielgrzyma – chcieliśmy sprawnie przenieść się w piękne miejsce czyli zatokę Aquarium Bay… Piękne miejsce, gdzie spędziłem wcześniej kilka dni. Jest ciche i jeśli stanie się we wschodniej części można mieć bardzo kameralną, prywatną miejscówkę :)
Głębokość przy rufie wynosiła około 6m… krystaliczna woda to rewelacja w Turcji i tu świętowaliśmy urodziny przy pysznym torcie niespodziance, mhmmm… pychotki :)
Rano przeszliśmy przez wąskie przejście między wyspami – przypomina ono sztuczny kanał, ale jest naturalnym, prostym przejściem między wyspami na otwarte morze. Po wyjściu z niego skierowaliśmy się na zachód i potem na północ w kierunku miejscowości Ekincik, skąd wybraliśmy się na wycieczkę do starego miasta Dalyan. Potem, już po zmroku zobaczyliśmy wykute w zboczu góry katakumby z IV w. i spędziliśmy wieczór w zaskakująco turystycznym “nowym Dalyan”.
Piękny waterfront obserwowany z łodzi Alladyna – naszego lokalnego przewodnika – przerodził się pełni turystyczny kurort na ulicach w mieście. Setki knajp, kluby i stragany jest dużym kontrastem do natury i spokoju na rzece, którą wpłynęliśmy tutaj z morza.
Nocny powrót rzeką z zawodowym przewodnikiem była niesamowita, rzeka spowita w całkowitych ciemnościach, światła statku włączane przez Alladyna tylko na krótkie chwile, aby zorientować się w przestrzeni… Pełen szacunek dla niego za znajomość miejsca i pełen profesjonalizm.
Następnego dnia udaliśmy się prosto w kierunku ostatniego portu w Turcji. Droga minęła sprawnie mimo dystansu, dopłynęliśmy w malownicze okolice wyspy Kiseli. Tu parkowanie tyłem do skał na długich cumach zajęło więcej czasu niż zazwyczaj, ponieważ wiatr o sile do 20 węzłów z boku i bardzo gęsto ustawione jachty utrudniały cały manewr, a byliśmy tylko we dwoje. W takich warunkach przydały by się dwie osoby na pontonie aby zaczepić kilkudziesięciometrowe cumy na brzegu i potem sprawnie podać je na jacht, którym w tym czasie manewruje kapitan. Znowu się udało ;)
Poranne przestawienie się na kotwicowisko przy porcie Bozburun i żmudne poszukiwanie pograniczników, policji granicznej, celników i nie wiadomo kogo jeszcze… mało kto mówi po angielsku, więc ahoj przygodo! Dzięki temu, że wszyscy są bardzo pomocni w końcu udało się dowiedzieć, że bez agenta się nie obejdzie – formalności Tureckie nie są proste i bez różnych kont na ich oficjalnych portalach granicznych nic się nie zdziała.
Ubożsi o kilkadziesiąt EUR dostaliśmy w końcu pozwolenie na opuszczenie Turcji! Radość tego momentu była wielka :)
Mały protip: nie znaleźliśmy tu dobrych lodów :)
Wyruszyliśmy na emocjonujący, międzynarodowy “passage” z Turcji do Grecji. Odległość nie była wielka… 8.2 mili morskiej. Przelot pokonaliśmy na żaglach w troszeczkę ponad godzinę i prawie nie zdążyliśmy zmienić flag… ;)
Pierwszy wieczór w Grecji spędziliśmy trochę na “nielegalu” w Agia Marina, gdzie byliśmy jedynym jachtem – oczywiście zacumowanym z dwiema długimi cumami z rufy do brzegu i kotwicą z dziobu.
Okazało się, że bar/restauracja na plaży jest właśnie zamykany, ale… możemy przyjść ze swoimi zapasami i siedzieć ile chcemy. Miejsce było urocze, więc skorzystaliśmy z zaproszenia i spędziliśmy bardzo miły wieczór.
W końcu w naszej ukochanej Grecji :)
Poranek przyniósł kolejny mały przelot do głównego portu na Simi czyli Simi.
Jest to przepiękna miejscowość z setkami wielokolorowych budynków, obie strony portu to zabudowania na wzgórzach, a Grecy wiedzieli jak wykorzystać to miejsce. Jest to jednocześnie port z bardzo dużym ruchem granicznym z Turcją. Wielka ilość turystów przypływa każdego dnia z Turcji na piękne Simi i opuszcza miasto wieczorem.
Byliśmy niesamowicie zdziwieni gdy zobaczyliśmy jak cicho jest w mieście z samego rana i wieczorem, a w ciągu dnia jest to tętniące życiem miejsce.
Tego dnia zrobiliśmy ok 10km na piechotę żeby załatwić formalności graniczne, niestety dwa główne urzędy, czyli straż graniczna i celnicy usytuowane są na dwóch końcach Simi, więc spacerom nie było końca. Zobaczyliśmy też mniej atrakcyjną część lokalnego życia, czyli dużą grupę uchodźców koczujących na posterunku policji imigracyjnej. Nie mają szansy uwolnić się z wyspy bez dokumentów, których załatwienie nie jest ani łatwe, ani szybkie.
Poznaliśmy tutaj też miłego pogranicznika z Aten, który spędza tu kilka miesięcy w roku w sezonie aby wspierać lokalną drużynę w obsłudze przybywających ludzi. Dowiedzieliśmy się od niego, że codziennie odprawianych jest tutaj ponad 100 jednostek! Jak na tak mały port to niesamowita liczba.
Wieczór był fantastyczny, zwiedziliśmy piękne miejsca w Simi:
Następny dzień to urodziny Marty. Zaczęliśmy od wyszykowania się aby pojechać na wycieczkę skuterową po wyspie. No przecież nie inaczej :)
Śniadanie w knajpce. Zjedliśmy to co zazwyczaj jemy na poranny posiłek i gdy pierwsze hordy ludzi zaczęły pojawiać się w mieście uciekliśmy w głąb wyspy.
Wycieczkę rozpoczęliśmy od pojechania do niedalekiej zatoki Pedi na wschodzie wyspy. Pięknie położona cicha miejscowość z małą mariną, kilkoma tawernami, gdzie znajdziemy spokój i relaks. My zaczęliśmy od “urodzinowego aperolka”. Koza też coś chciała… ale musi zaspokoić swoje apetyty sama.
W planie mieliśmy eksplorację wyspy w jak największym zakresie, czyli odwiedzenie polecanego malutkiego, pięknie położonego kościółka i późniejszą wizytę w jednej z zachodnich zatok, gdzie jednak zachód słońca nie był jak oczekiwany.
Następny dzień to kolejna podróż, tym razem na Rodos, czyli ostatnia wyspę naszej urodzinowej wycieczki.
Wieczorem dotarliśmy na wyspę miejsce w marinie mieliśmy zarezerwowane dopiero następnego dnia, więc stanęliśmy w pobliskiej zatoce. Zakotwiczyliśmy, wzięliśmy ponton i pognaliśmy do portu wynająć… skuterek na jutro. Nie było to trudne zadanie, kluczyli i dowieziony skuter odebraliśmy po około godzinie.
Nie obeszło się bez przygód, ponieważ skuter po dojechaniu do centrum miasta okazał się wadliwy i zgasł… na szczęście serwis dojechał sprawnie, naprawił go “po Grecku” czyli power tape w ruch…
Po przejechaniu kolejnych kilku kilometrów zadzwoniliśmy ponownie, tym razem prosząc o wymianę skutera.
Następny dzień miał być obfitujący w zwiedzanie i jeżdżenie oraz odwiezienie Marty na lotnisko – tu nie było miejsca na awarię.
Dzień wykorzystaliśmy do ostatniej chwili, zabraliśmy plecak z Pielgrzyma i “polecieliśmy” skuterkiem na lotnisko.
Do Grecji wracamy już na wiosnę 2025. Do zobaczenia!
Jasiek i Marta