Nie było siedmiu gór ani siedmiu lasów, ale za to były niesamowite widoki, pachnące curry ulice, pływające żółwie a dla żądnych adrenaliny – rekiny!
Ale o wszystkich od początku.
Wystartowaliśmy ekspresowo tuktukiem pełnym świeżych warzyw i owoców egzotycznych… W jednym małym tuktuku zmieściło się 20 toreb zakupowych Tesco, 6 człeków, 1 kierowca, 5 plecaków, 25 ananasów prosto z farmy. Nawet duża waliza załogantki Sylwii się zmieściła Były też jaja. Jak berety. Ze 120 sztuk :) Tak rozpoczął się nasz rejs z jajami :o).
Zapakowaliśmy wszystko na jacht i czym prędzej popłynęliśmy w siną i coraz ciemniejszą dal… Zaraz potem dopłynęliśmy do kotwicowiska. Tutaj zonk, ponieważ okazało się, że nasza kotwica nie chce z nami współpracować. Nasz kapitan Jasiek był uradowany, my za to mogliśmy upajać się pięknym zachodem słońca i ….miną Maćka, który prawie stracił na jego widok głowę.
Szczęśliwie serwis do kotwicy pojawił się w mig z samego rana i dwóch przemiłych panów naprawiło wszystko krzywiąc się w ciasnej komorze łańcucha ;))
I popłynęliśmy dalej. A gdzie? Do Honga! Do największego Honga w Tajlandii. A co to Hongo? Są to malownicze lagunki ukryte wewnątrz wysp, często dostępne tylko wpław albo pontonem, otoczone najczęściej porośniętymi zielenią pionowymi ścianami. Mi lenistwo nie pozwoliło pływać wpław, wszędzie rumakowałam tylko pontonem.
No dobra, to nie lenistwo tylko strach przed wiszącymi w jaskini nietoperzami, które były jedną z atrakcji w drodze to owego Honga. Zatem płyniemy. Do Honga. 80 metrów ciemnego korytarza jaskini do pokonania, na górze nietoperze, na dole meduzy. Na mecie brakowało tylko wściekłej, wygłodniałej komarzycy :). Płynących wpław bez skrupułów atakowały niewidoczne gołym okiem wodne stwory powodując ciekawy wyraz na ich twarzach ;)
Noc spędziliśmy w prowincji Krabi na raty “masując się” w miejscowym salonie masażu przy plażowej knajpce. Tak, pierwsza tajska „masówa”. W międzyczasie zjedliśmy kolację i wypiliśmy drinki o kosmiczych kolorach.
Rano czekała na nas świątynia. Jedyna w swoim rodzaju, piękna i pełna figurek. Wszystkie o dość specyficznym, jednolitym kształcie…. Szaleństwom nie było końca, niektórych trochę poniosła wyobraźnia, a dziewczyny z żalem opuściły to miejsce.
Następny cel – Krabi. Woooooow – Marina! Prysznic! Woda, prąd, suszarka!!!! Uzupełniamy wartko zapasy na miejscowym rynku – ananasy, rambutany, liczi, mango (niebiańsko aksamitne) i…. miejscowy przysmak durjan – owoc o smaku syropu z cebuli (!). Stragany z jedzeniem na “foodmarkecie”, a na deser drink z coconuta. Obiad w wersji exclusive – trafiliśmy na dobrą restaurację. Te kotły błyszczały na odległość.
Na wieczór postój u wybrzeży Ko Pu. Na niewinnie wyglądającej plaży dostrzegamy UWAGA – boisko do siatkówki plażowej. Szybkie kombinowanie piłki i oto gramy. Kilka setów z kulejącym kapitanem, kilka piłek wyjmowanych z wody a potem… do baru! Prażone cashewnuty i oczywiście zimny Chang… wspomnień czar :o). Knajpka, w której spędziliśmy wieczór oraz reszta małego resortu zbudowanego z bungalowów były ślicznie położona na zielonym wzgórzu.
Rankiem ponowie wyruszyliśmy nad podbój mórz i oceanów. No dobra., trochę mnie poniosło – tylko mórz. Za to noc spędziliśmy bujając się w okolicy ukrytej laguny, gdzie przed zmrokiem wpłynęliśmy przez jaskinię (ja oczywiście pontonem ;-). Pływacy natknęli się na wielkie meduzy, a wzburzona woda utrudniała ich zlokalizowanie po zmroku. Tutejszy Hong był boski! Pionowe sciany, piaszczysta plaża, odgłosy dżungli i nikogo oprócz nas…
Kolejny dzień – kolejne wyzwanie: Duża Phi Phi… Raj dla nurków, mekka imprezowiczów. Jest to jedno z większych zagłębi imprezowych w Tajlandii. Długa plaża, wiele barów z charakterystycznie rytmiczną muzyką typu “umca umca”… A wielbiciele procentowych trunków będą zachwyceni wielkościami serwowanych drinków :)
Następnego dnia czeka mnie tu nowe odkrycie – podwodny świat. {wymienić gatunku}. Wszystko równie fascynujące co przerażające. Bo jak można oddychać 12 metrów pod wodą?? Po namowach zapalonych „nurkaczy” i dniach przemyśleń podejmuję tę męską decyzję – spróbuję. Na początku mega strach i panika. A jakby tego było mało instruktorzy przez przypadek zapomnieli mi odkręcić powietrze w butli. Szok!! Ale w końcu udało się. Mogłam “odetchnąć” z ulgą i zejść pod wodę.. Były rybki nemo, mątwa, pokolce (co to? ;) ) i był ON – podwodny twardziel: żółw. Jest o czym opowiadać. Przygoda życia.:)
O świcie kapitan Jasiek wyznacza nową trasę. Kierunek Mała Phi Phi. Brzmi jak imię małej, niewinnej Tajki. Ale to nie Tajka. To mniejsza siostra Phi Phi Don, gdzie kręcony był film z Leosiem (The Beach). Najbardziej niesamowita plaża tego rejsu. Dobrze, że byliśmy tam po tym jak zniknęły z niej tłumy. Niektórym przygrzało słońce i najwyraźniej zaczęli myśleć o świątecznym klimacie. Efekty tych przemyśleń były naprawdę imponujące.
Ostatni dzień – ostatnia wysepka do zaliczenia. Zostałam na pokładzie, nawet ponton mnie nie przekonał. Postanowiłam pełnić wachtę plażingową na jachcie. Wyspa nieziemsko rajska, a przybrzeżne rybki wprost jadły reszcie załogi z ręki.
Były juz prawie Święta Bożego Narodzenia używaliśmy na koniec Tajskiego śniegu w sprayu :o)
Myślisz o żeglarkskim urlopie w tym rejonie? Skontaktuj się z nami. Wspólnie poszukamy najlepszych opcji i możliwości.
A może wolisz po prostu zapisać się na rejs? Zerknij na aktualne rejsy i wyprawy Ortem Sails.
Myślisz o żeglarkskim urlopie w tym rejonie? Skontaktuj się z nami. Wspólnie poszukamy najlepszych opcji i możliwości.
A może wolisz po prostu zapisać się na rejs? Zerknij na aktualne rejsy i wyprawy Ortem Sails.
Nie było siedmiu gór ani siedmiu lasów, ale za to były niesamowite widoki, pachnące curry ulice, pływające żółwie a dla żądnych adrenaliny – rekiny!
Ale o wszystkich od początku.
Wystartowaliśmy ekspresowo tuktukiem pełnym świeżych warzyw i owoców egzotycznych… W jednym małym tuktuku zmieściło się 20 toreb zakupowych Tesco, 6 człeków, 1 kierowca, 5 plecaków, 25 ananasów prosto z farmy. Nawet duża waliza załogantki Sylwii się zmieściła Były też jaja. Jak berety. Ze 120 sztuk :) Tak rozpoczął się nasz rejs z jajami :o).
Zapakowaliśmy wszystko na jacht i czym prędzej popłynęliśmy w siną i coraz ciemniejszą dal… Zaraz potem dopłynęliśmy do kotwicowiska. Tutaj zonk, ponieważ okazało się, że nasza kotwica nie chce z nami współpracować. Nasz kapitan Jasiek był uradowany, my za to mogliśmy upajać się pięknym zachodem słońca i ….miną Maćka, który prawie stracił na jego widok głowę.
Szczęśliwie serwis do kotwicy pojawił się w mig z samego rana i dwóch przemiłych panów naprawiło wszystko krzywiąc się w ciasnej komorze łańcucha ;))
I popłynęliśmy dalej. A gdzie? Do Honga! Do największego Honga w Tajlandii. A co to Hongo? Są to malownicze lagunki ukryte wewnątrz wysp, często dostępne tylko wpław albo pontonem, otoczone najczęściej porośniętymi zielenią pionowymi ścianami. Mi lenistwo nie pozwoliło pływać wpław, wszędzie rumakowałam tylko pontonem.
No dobra, to nie lenistwo tylko strach przed wiszącymi w jaskini nietoperzami, które były jedną z atrakcji w drodze to owego Honga. Zatem płyniemy. Do Honga. 80 metrów ciemnego korytarza jaskini do pokonania, na górze nietoperze, na dole meduzy. Na mecie brakowało tylko wściekłej, wygłodniałej komarzycy :). Płynących wpław bez skrupułów atakowały niewidoczne gołym okiem wodne stwory powodując ciekawy wyraz na ich twarzach ;)
Noc spędziliśmy w prowincji Krabi na raty “masując się” w miejscowym salonie masażu przy plażowej knajpce. Tak, pierwsza tajska „masówa”. W międzyczasie zjedliśmy kolację i wypiliśmy drinki o kosmiczych kolorach.
Rano czekała na nas świątynia. Jedyna w swoim rodzaju, piękna i pełna figurek. Wszystkie o dość specyficznym, jednolitym kształcie…. Szaleństwom nie było końca, niektórych trochę poniosła wyobraźnia, a dziewczyny z żalem opuściły to miejsce.
Następny cel – Krabi. Woooooow – Marina! Prysznic! Woda, prąd, suszarka!!!! Uzupełniamy wartko zapasy na miejscowym rynku – ananasy, rambutany, liczi, mango (niebiańsko aksamitne) i…. miejscowy przysmak durjan – owoc o smaku syropu z cebuli (!). Stragany z jedzeniem na “foodmarkecie”, a na deser drink z coconuta. Obiad w wersji exclusive – trafiliśmy na dobrą restaurację. Te kotły błyszczały na odległość.
Na wieczór postój u wybrzeży Ko Pu. Na niewinnie wyglądającej plaży dostrzegamy UWAGA – boisko do siatkówki plażowej. Szybkie kombinowanie piłki i oto gramy. Kilka setów z kulejącym kapitanem, kilka piłek wyjmowanych z wody a potem… do baru! Prażone cashewnuty i oczywiście zimny Chang… wspomnień czar :o). Knajpka, w której spędziliśmy wieczór oraz reszta małego resortu zbudowanego z bungalowów były ślicznie położona na zielonym wzgórzu.
Rankiem ponowie wyruszyliśmy nad podbój mórz i oceanów. No dobra., trochę mnie poniosło – tylko mórz. Za to noc spędziliśmy bujając się w okolicy ukrytej laguny, gdzie przed zmrokiem wpłynęliśmy przez jaskinię (ja oczywiście pontonem ;-). Pływacy natknęli się na wielkie meduzy, a wzburzona woda utrudniała ich zlokalizowanie po zmroku. Tutejszy Hong był boski! Pionowe sciany, piaszczysta plaża, odgłosy dżungli i nikogo oprócz nas…
Kolejny dzień – kolejne wyzwanie: Duża Phi Phi… Raj dla nurków, mekka imprezowiczów. Jest to jedno z większych zagłębi imprezowych w Tajlandii. Długa plaża, wiele barów z charakterystycznie rytmiczną muzyką typu “umca umca”… A wielbiciele procentowych trunków będą zachwyceni wielkościami serwowanych drinków :)
Następnego dnia czeka mnie tu nowe odkrycie – podwodny świat. {wymienić gatunku}. Wszystko równie fascynujące co przerażające. Bo jak można oddychać 12 metrów pod wodą?? Po namowach zapalonych „nurkaczy” i dniach przemyśleń podejmuję tę męską decyzję – spróbuję. Na początku mega strach i panika. A jakby tego było mało instruktorzy przez przypadek zapomnieli mi odkręcić powietrze w butli. Szok!! Ale w końcu udało się. Mogłam “odetchnąć” z ulgą i zejść pod wodę.. Były rybki nemo, mątwa, pokolce (co to? ;) ) i był ON – podwodny twardziel: żółw. Jest o czym opowiadać. Przygoda życia.:)
O świcie kapitan Jasiek wyznacza nową trasę. Kierunek Mała Phi Phi. Brzmi jak imię małej, niewinnej Tajki. Ale to nie Tajka. To mniejsza siostra Phi Phi Don, gdzie kręcony był film z Leosiem (The Beach). Najbardziej niesamowita plaża tego rejsu. Dobrze, że byliśmy tam po tym jak zniknęły z niej tłumy. Niektórym przygrzało słońce i najwyraźniej zaczęli myśleć o świątecznym klimacie. Efekty tych przemyśleń były naprawdę imponujące.
Ostatni dzień – ostatnia wysepka do zaliczenia. Zostałam na pokładzie, nawet ponton mnie nie przekonał. Postanowiłam pełnić wachtę plażingową na jachcie. Wyspa nieziemsko rajska, a przybrzeżne rybki wprost jadły reszcie załogi z ręki.
Były juz prawie Święta Bożego Narodzenia używaliśmy na koniec Tajskiego śniegu w sprayu :o)