polub nas - facebook polub nas google+ nasze fimy na YouTube

Karaibskie wakacje marzeń - czyli Tobago Cays - St.Lucia i reszta :)

Na Karaibach wylądowaliśmy w niedzielę wieczorem, po długiej samolotowej podróży. Połączenie lotnicze Air France pozwala znaleźć się na Martynice jeszcze tego samego dnia, co wylot z Warszawy, dzięki przesunięciu czasu (jest 5 godzin wcześniej, niż w Europie). Do Le Marin, gdzie czekał na nas Piligrim, dojechaliśmy z lotniska wspólnie w 4 osoby lecące z Polski, dzieląc koszt taksówki. Na miejscu zastaliśmy pozostałą część załogi – Brazylijczyka i Kanadyjczyka, oraz Jaśka - kapitana, który powitał nas lokalnym rumem. I tak się to wszystko zaczęło...

Piligrim Piligrim
Pierwszy poranek na łódce przywitał nas tęczą – po szarudze polskiej zimy taki widok momentalnie odmienia nastrój. Zdajesz sobie sprawę, że puchową kurtkę i długie spodnie na 2 tygodnie schowasz do szafki w kajucie, a w zamian wyciągniesz okulary przeciwsłoneczne i krem do opalania. Spierzchnięte – jeszcze - mrozem usta same układają się w uśmiech.
Po porannych egzaltacjach i kubku kawy z kapitańskiego ekspresu, przyszedł czas na sprawy organizacyjne – omówienie trasy rejsu, zapoznanie z jachtem, zakupy. Choć te ostatnie moga być kilkugodzinnym przedsięwzięciem lub sprawnym zaprowiantowaniem (lista podręczna przygotowana przez Jaśka robi dobrą robotę), docenia się je w kolejnych dniach - pozwalają uwolnić się od doczesnych trosk w trakcie rejsu. Warto też wspomnieć, że na Martynice – największej wyspie, którą odwiedzimy – najłatwiej je zrobić.

Piligrim Piligrim Piligrim Piligrim
Na zegarku minęło południe, przyszedł czas ruszyć na geograficzne Południe. Przejście z Martyniki na Saint Lucię było pierwszym sprawdzianem błędników załogi. Dla niektórych styczność z otwartym morzem bez wsparcia tabletkami nie okazała się zbyt przyjemna, dlatego żeglugę pierwszego dnia zakończyliśmy w schronieniu Rodney Bay na Saint Lucii.
Po prawdzie, trafiliśmy na nietypową, dla tego okresu, pogodę. Na większych wyspach bardzo często padało i - jak usłyszałem od mieszkanki jednej z wysp - było zimno. Zimno - czyli 26-28 stopni! No, ale cóż, rozmówczyni śnieg zna tylko z filmów. Mocniej też, niż zazwyczaj, wiało, co szczególnie w drugim tygodniu rejsu utrudniło nam podróż. Dostarczyło jednak wrażeń po które przyjechaliśmy – czyli żeglowania.

Piligrim Piligrim Piligrim Piligrim
Kolejny dzień zaprowadził nas w najpiękniejszą część St. Lucii – do Soufriere, pod malownicze Pitony. To charakterystyczne, bliźniacze góry, wznoszące się niemal pionowo na ponad 700 metrów wprost z lustra wody. U ich podnóża leży malownicze miasteczko, które swoją nazwę wzięło od handlu siarką pochodzącą z pobliskiego wulkanu. Na zwiedzanie okolicy wybraliśmy się z lokalnym kontaktem Jaśka  – Dennisem. To przesympatyczny człowiek, który wydaje się znać wszystkich na wyspie. Trudno powiedzieć, ile z trasy, którą pokonaliśmy minibusem, było zaplanowaną częścią wycieczki, a ile załatwianiem bieżących sprawunków Dennisa. Przywitać się z tym, podrzucić siatkę owoców tamtemu – w trakcie wycieczki sami poczuliśmy się częścią społeczności. Oczywiście odwiedziliśmy też lokalne atrakcje – popatrzyliśmy na dymiącą siarczyście kalderę wulkanu, potaplaliśmy się w pobliskim błocie, odmoczyliśmy kości w ciepłej wodzie z wodospadu. Zwieńczeniem zwiedzania była wizyta w ogrodzie botanicznym, pełnym barwnych kwiatów i gęstej, tropikalnej roślinności (ogród na St. Lucii jest ponoć ciekawszy od tego na Martynice). Niestety, ze względu na deszcz, który sprawił, że wiodące na szczyty Pitonów ścieżki zamieniły się w błoto, nie dane nam było się na nie wspiąć.

Piligrim
Pod wieczór Dennis odwiedził nas na jachcie, przywożąc obiad, którym nakarmić by można trzykrotnie liczniejszą załogę, oraz owoce, które podgryzaliśmy do końca rejsu – kokosy, mango, pomelo-grepjfruty (pomimo prób identyfikacji załoga nie osiągnęła konsensusu). Choć (lub ponieważ) lało jak z cebra, wieczór spędziliśmy popijając drinki z rumem, dzieląc się historiami i opowiadając rubaszne dowcipy, wyznaczając tym samym standard na pozostałą część podróży. Rejsy Piligrima ogłaszane są nie tylko w Polsce, ale też na zagranicznych portalach; międzynarodowa załoga stwarza świetny klimat i pomaga oderwać się od krajowej specyfiki.

Piligrim Piligrim Piligrim Piligrim
Wycieczka z Dennisem pozwoliła przestawić się na lokalny czas – island time, w którym nikomu nigdzie się nie spieszy. My jednak przyspieszymy nieco narrację i pominiemy przystanki na Bequia i Union Island – na obydwie jeszcze wrócimy. Zostawimy większe wyspy, krainę jednorożców, gdzie co pół godziny zobaczyć można tęcze. Miniemy St. Vincent i kilka innych wysp Grenadyn, jak Mustique, na której ekskluzywną posiadłość ma Mick Jagger. Stosunkowo silny wiatr pozwala na szybką żeglugę i wkrótce docieramy na bajeczne Tobago Cays.

Piligrim Piligrim
Tobago Cays to właśnie to miejsce, które na zdjęciach z podróżniczych blogów i turystycznych katalogów podpisane jest mianem tropikalnego raju. Wysokie palmy chylące się nad białym piaskiem rozległych plaż, konche większe od stopy, woda w tylu odcieniach błękitu i turkusu, że brak słownictwa, by je określić (przynajmniej facetowi). To zdecydowanie najlepsze miejsce do snorklowania - pod wodą zobaczymy zielone żółwie w dużej liczbie, a przy odrobinie szczęścia – nawet i białe. Płaszczki, kolorowe ryby – nawet przy kiepskiej widoczności cieszą pod wodą oko. Wszystko to dostępne jest wprost z kotwicowiska, warto jednak wybrać się na wycieczkę łódką, która przewiezie nas przez rafę na Petit Tabac – synonim bezludnej wyspy, jako taki zresztą przedstawiony w Piratach z
Karaibów. Też takowa jest :)

Piligrim
Niestety, po wizycie na Tobago Cays, niekorzystna prognoza pogody pokrzyżowała nam plany dalszego płynięcia na Południe, na Carriacou w Grenadzie. Zamiast tego trzeba było zacząć myśleć o powrocie. Przed wzmagającym się wiatrem i falowaniem schroniliśmy się najpierw w Clifton Bay na Union Island. Dopłynąwszy stosunkowo wcześnie, wybraliśmy się na wycieczkę po wyspie, odwiedzając Fort Hill, skąd znad rdzewiejących armat starego fortu roztacza się widok na okoliczne wyspy. Dalej przeszliśmy na drugą stronę wyspy, na uroczą – i stosownie nazwaną – plażę Big Sands, i robiąc pętelkę wokół wzgórz, przez Ashton, wróciliśmy do Clifton. W miękkim wieczornym świetle mogliśmy zobaczyć, jak mieszkańcy wyspy żyją nieco dalej od zorientowanych na turystykę portów – spacerując po ulicach, handlując owocami przy skrzyżowaniach, gromadząc się w lokalnych barach. Na koniec dnia zjedliśmy kolację w Clifton Hotel, próbując „Catch of the Day”, którym akurat była barakuda, w sosie kreolskim. Opisywany przez kelnerkę jako „pomidorowy”, sos jest lekko pikantny i nadaje rybie charakteru.

Piligrim Piligrim Piligrim Piligrim
Jeśli już mowa o kulinariach, to był to chyba jedyny moment, gdy stołowaliśmy się w restauracji. Gotowaliśmy na jachcie, a wyśmienitych wrażeń kulinarnych dostarczało przede wszystkim dwoje członków załogi. Bruschetty z lokalnymi owocami, banany smażone w whisky, kotlety, sałatka ze świeżej kapusty, złowione wspólnym wysiłkiem homary – na brak różnorodności nie można było narzekać. Jedynie do ryb nie mieliśmy szczęścia – na ciągnięty za jachtem haczyk udało się złapać tylko wodorosty. Kto spodziewał się, że na rejsie schudnie, ten srodze się zawiódł. Trudno też nabrać sprawności fizycznej – lin do ciągnięcia nie ma aż tak wiele, jogging po pokładzie raczej nie wchodzi w grę, podobnie brak miejsca na jogiczne asany. W ciepłej, karaibskiej wodzie pływać jak najbardziej można, ale wakacyjny klimat i przestawienie na Island time nakłaniają raczej do odpuszczenia wysiłku.

Piligrim
W tydzień po rozpoczęciu rejsu na dobre zaczęliśmy kierować się z powrotem na Północ. Płynąc pomiędzy wyspami, pod wiatr i przy niekorzystnym prądzie, można było mieć wrażenie, że nie zmniejszamy dystansu do celu, a wręcz się cofamy, jakby morze nie chciało nas wypuścić z południowego krańca Karaibów. Po 8 godzinach od opuszczenia Union Island dopłynęliśmy do Port Elizabeth na Bequia, gdzie musieliśmy przeczekać niekorzystną pogodę następnego dnia.
Korzystając z okazji, z częścią załogi wybraliśmy się eksplorować wyspę. Zaczęliśmy od całkiem przyjemnej wspinaczki na Mount Pleasant, potem do Friendship Bay, po drodze odwiedzając kilka punktów widokowych.

Piligrim Piligrim
Bequia jest większą od Union wyspą, co wydaje się przekładać na większe zróżnicowanie roślinności – kolorowe kwiaty, wysokie drzewa i palmy rosną zarówno dziko, jak i w (mniej lub bardziej) pielęgnowanych ogrodach. Kilkunastokilometrową trasę zakończyliśmy na Princess Margaret Beach, zdecydowanie najładniejszej z plaż dostępnych w pobliżu jachtu. Schłodziliśmy się lokalnym, saint-vincent-jańskim piwkiem Hairoun, kupionym w barze, który składał się z kilku osłoniętych starymi żaglami ławek, na których wypoczywali krewni i znajomi królika. Odpoczynek urozmaiciła opowieść właściciela o tym, jak to gdy skończyło mu się paliwo 9 mil od St. Vincent, dryfował w łodzi przez 30 dni, żywiąc się wyłącznie surowymi rybami. Życie uratował mu polski kapitan, spotkawszy go na pełnym morzu, 120 mil od wybrzeża Jamajki. Yeah, man!

Piligrim Piligrim Piligrim Piligrim
Samo Port Elizabeth jest także warte spaceru poza część w której koncentrują się sklepiki i lokale dla turystów. Niedaleko przystani promowej znajduje się targ z rozmaitymi owocami, a idąc dalej, w stronę starego fortu, spotkamy miejsca, gdzie mieszkańcy wieczorami urządzają wspólne grillowanie nad wodą.

Piligrim Piligrim Piligrim Piligrim
Kolejny przystanek na trasie naszego rejsu to już zatoka Wallilabou na Saint Vincent. Z perspektywy morza, największe wrażenie na tej wyspie robi jej wybrzeże, porośnięte gęstą roślinnością, z palmami schodzącymi tak blisko wody, że ledwo widać plaże, które osłaniają. Natychmiast po wpłynięciu do zatoki otoczyła nas flotylla lokalnych przedsiębiorców, oferujących swoje produkty i usługi prosto z wszystkiego, co unosi się na wodzie – drewnianych łódek, desek surfingowych, kajaków.

Piligrim W Wallilabou kręcono pierwszą część Piratów z Karaibów, i choć po scenografii praktycznie nie ma już śladu, to jedną z lokalnych atrakcji jest poświęcone filmowi „muzeum”, a przy wejściu do zatoki stoi charakterystyczna „skała wisielców”. W zatoce znajduje się również bar U Antka, finezyjnie przystrojony wystawą z damskiej bielizny. Żądni mocniejszych przygód na lądzie wybrać się mogą na wycieczkę po okolicy, w tym na plantację marihuany. Nam, po wypłynięciu, wrażeń dostarcza morze, które na chwilę zamienia się w kartoflisko, i szkwał, bryzgający wodą jak na Volvo Ocean Race.

PiligrimPiligrim Piligrim
Zbliżając się do końca rejsu odwiedzamy zakątki Saint Lucii, których wcześniej nie mieliśmy okazji zwiedzić. Ponownie mijamy imponujące bliźniacze Pitony, których widok z południa skojarzył się załodze z kobiecymi nogami, oraz leżące pod nimi Sofriere, by zatrzymać się w Marigot, a następnie Rodney Bay. U wyjścia tej pierwszej spotykamy stojącego na kotwicy polskiego Chopina. Jeśli jest coś, co poza rumpunchem może uatrakcyjnić wieczór na pokładzie jachtu, to z pewnością widok znajomej sylwetki żaglowca na tle zachodzącego słońca. St. Lucia to już inny świat, niż St. Vincent i Grenadyny.

W marinach stoją ekskluzywne jachty z helikopterami na decku, a przez zatokę przepływają imprezowe katamarany, na których pod wieczór ustać już mogą jedynie pojedyncze osoby. To przedsmak Martyniki, na której kończymy rejs, dopływając do miejsc, gdzie jachtów stoi nie kilkanaście-kilkadziesiąt, a kilkaset. Po leniwie płynącym island time, kompaktowości grenadyńskich wysp i kameralności zatok, pozostaje wspomnienie.

Piligrim Piligrim Piligrim Piligrim
Pożegnawszy większą część załogi, po rejsie wybraliśmy się we 2 osoby na zwiedzanie Martyniki – w odmienny niż dotychczas sposób, samochodem. Przez pierwszych kilka godzin jazdy towarzyszyła mi choroba lądowa, choć może były to jeszcze opary pożegnalnego rumpunchu. Szalone ronda szybko uświadamiają, że jestem już we Francji. Na wyspie jest kilka ciekawych miejsc do odwiedzenia, z których większość znajduje się na północy. To przede wszystkim Mt. Pelee, pod które można podjechać samochodem.

By wyjść na szczyt wulkanu, trzeba zarezerwować kilka godzin, jednak już na samym parkingu znajdującym się na ok. 800 metrach będziemy zaskoczeni zmianą strefy klimatycznej i przyjemnym chłodem. By dojechać pod Mt. Pelee wybraliśmy się najpierw drogą wiodącą z Fort de France wzdłuż wybrzeża, odwiedzając po drodze urocze, senne miasteczko Case-Pilote, oraz zniszczone wybuchem wulkanu, nieco rozczarowujące, Saint-Pierre. W drugą stronę jechaliśmy wiodącą przez centrum wyspy Route de la Trace – krętą drogą prowadzącą przez las deszczowy, przy której można się zatrzymać i wybrać na spacer w głąb dżungli. Samą drogę polecam pokonać właśnie z góry na dół (czyli z Północy na Południe) – osobom lubiącym prowadzić dostarczy niezapomnianych wrażeń, zwłaszcza w wypożyczonym samochodzie, którego hamulce pozostawiają wiele do życzenia.

Samodzielna podróż po Francji – pardon – Martynice, po dwóch tygodniach rejsu, z jego załogą i pejzażami, to doświadczenie smutku tropików, szczególnie w Fort de France, pustoszejącym wraz z odpłynięciem wielkich statków rejsowych. Niby wszystko się zgadza – malownicze widoki z szosy na skałę Roche du Diamant, senne wioseczki Anse d’Arlet, ale jednak czegoś brakuje. Być może lepiej zwiedzić Martynikę przed rozpoczęciem rejsu, a nie po jego zakończeniu.
Czas wsiąść do samolotu i karaibską temperaturę 30 stopni zamienić na europejskie -6. Choć przywieziony rum szybko się skończy, więzi z innymi uczestnikami rejsu pozostaną, podobnie jak wspomnienia i chęć powrotu na morze.

Piligrim

Tak na koniec mogę powiedzieć: WARTO!!! Jedźcie na Karaiby jak najszybciej! :)





Ta uzywa COOKIES. Więcej informacji TUTAJ
Ortem Sails 2005-2014